Opowieść dedykuję Annandale Jane Doe inaczej zwanej Christmas Tree Lady, której los zainspirował powstanie tej historii. Poniższy wiersz jest jej autorstwa.
Now I lay me down to sleep
Soon to drift to the
eternal deep
And though I die and shall
not wake
Sleep sweeter will
be
than this life I forsake.
1
Przeciętna…
Słowo określające mnie od poziomu biologicznego do statusu społecznego. Niespecjalnie łada – niespecjalnie brzydka; niezauważona przemykam między trzepotem rzęs. Obserwuję poruszane wiatrem ozdoby świąteczne, przechodzące chodnikiem zakochane pary, czy formowane wiatrem śnieżne fale. Kończy się ostatni dzień mojego życia. Czas zatopiony w melancholii zwalnia, najmniejsza chwila zaś nabiera wyrazistości; niemal materializuję się i mogę ją schwycić…
Przy pomocy wybujałej wyobraźni próbuję przeniknąć czas i śmierć. Pragnę dostrzec twarze tych, których nigdy nie spotkałam; z którymi nikt nigdy już nie porozmawia. Zrozumieć czasy i myśli przeszłych ludzi. Uścisnąć dłoń Emily Dickinson; wziąć w objęcia Emily Brontë. Wysłuchać przemyśleń Lovecrafta na temat horroru, czy w końcu wybrać się w góry z Tadeuszem Micińskim… Ileż utraconych uśmiechów i spojrzeń… Niezastąpione chwile z ludźmi, którzy zakończyli swą wędrówkę w mniej lub bardziej makabryczny sposób. Dojechali do ostatniej stacji, jak ja dotarłam do tego małego, górskiego miasteczka. Postrzępiona dusza wlokąca za sobą schorowane ciało i umęczony mózg. Trochę ciepła rozganianego po kończynach przez pracowite serce.
– Niedługo odpocznę – wyszeptałam. Słowa umknęły w mroźne, grudniowe niebo. Chwilę spoglądałam za nimi, obserwując przy okazji oblewane mrokiem górskie szczyty.
Nie mogę uwierzyć, że to samo słońce, które latem opala mi skórę, oświetlało niegdyś Arystotelesa zmierzającego do akademii Platońskiej, czy Marka Aureliusza zimującego w Akwilei. Przemożny żal za utraconymi opada na klatkę piersiową z mocą młota – odbiera dech. Dorosłe życie spędziłam na powtarzalnej pracy i – w wolnych chwilach – wędrówkach. Wewnątrz i na zewnątrz szukałam odrobiny treści; szczypty pieprzonej istotności. Po nawet najlepszej imprezie – czy w trakcie jej kiepskiej odmiany – wychodziłam, by wędrować i podziwiać otaczającą ciszę. Rzeczywistość pozbawiona śmiechu i wyrzucanych z entuzjazmem słów syciła zmysły; przenikała przez pory skóry, dając znać, iż jest tylko ciągnącym się przez wieczność tańcem chaosu.
Gdy byłam młodsza, (mniej więcej między dwudziestym a trzydziestym piątym rokiem życia) z okresów melancholii kilka razy zsunęłam się w dolinę rozpaczy… Osiągnęłam, przynajmniej wewnętrznie, piekło absolutne. Serce najeżone miałam szpikulcami uformowanymi z zamarzniętej trucizny. Całymi latami, kropla za kroplą, wsączały one jad w rozklekotany organizm. Kilka razy byłam bliska śmierci – raz próbowałam ją popełnić. Z czasem nauczyłam się studzić temperament i stabilizować emocję. Zrozumiałam, co bardzo ważne, iż nie muszę na barkach dźwigać istnienia ludzkości. Nie ja wprawiłam w ruch najbardziej szalony z gatunków; nie ja stworzyłam ubojnię, systemy totalitarne, cenzurę, wojnę i nienawiść. Potrafiłam za to, już w młodości, przejrzeć gierki mózgu; pociągającej za sznurki szarej galarety nie tylko zmuszającej nas do wykonywania nielogicznych zadań, lecz nawet sprawiającej, iż zaczynamy je kochać.
2
Zmierzając do miasteczka, obiecywałam sobie, że ostatnie godziny spędzę na samych przyjemnościach. Przed upadkiem w otchłań, każdy powinien zjeść coś dobrego, doświadczyć najlepszego orgazmu w życiu (może w odwrotnej kolejności) i posłuchać muzyki; najlepiej swojego ukochanego utworu. Gorzej, jeżeli piosenka ocieka melancholią; wtedy zrobi się łzawo, a na lament i strach przyjdzie jeszcze czas, prawda?
– Zza dużo o tym myślę – rzekłam, przechodząc przez tonącą w światełkach ulicę. Miasteczko stanowiło kwintesencję Bożego narodzenia. Czułam się niczym bohaterka filmu; najsmutniejszego filmu pod słońcem.
Ciężko pożegnać się z własnym ciałem – ostatnim domem dla umęczonej świadomości. Tyle razy pokrywałam je mydłem i spłukiwałam wodą… Znam każdy pieprzyk, bliznę i zmarszczkę. Jak odejść bez żalu? Czy istniał kiedyś heros, który oddał swą istotność na żer dekompozycji bez jednej wątpliwości? Może tym umierającym za tak zwaną „sprawę” jest łatwiej? W ferworze walki nie ma czasu na wyobrażanie sobie gnijącego języka i robaków penetrujących jelit. Cel uświęca środki, więc zamordujesz kogoś, lub – co równie prawdopodobne – zginiesz po drodze. Zaślepione mięso armatnie kolejnego kapłana, czy polityka wygrywa przynajmniej pod jednym względem: umiera w euforii. Z przeświadczeniem, iż przysłużyło się sprawie, która odmieni oblicze świata.
To cholernie banalne, ale w młodości naprawdę myślałam, że nigdy się nie zestarzeję. W dzieciństwie każdy dzień trwał tyle, co w dorosłości tydzień. Pamiętam szare lata komuny, kiedy to pomarańcze jadłam tylko od święta, nosiłam ciuchy po starszym rodzeństwie i chadzałam z dziadkiem na spacery do lasu. Pulsowałam w rytm życia; zatopiona w przyrodzie, zafascynowana najmniejszym z owadów wędrowałam wzdłuż i wszerz naszej małej wsi… Od tamtego czasu minęło ponad pięćdziesiąt lat. Dziesięciolecia przeleciały przez palce, jakbym była bardziej widzem niż uczestnikiem wydarzeń. Odeszła nastolatka z głową wypełnioną mrzonkami. Zniknęły niewinne pierwsze miłości. Zabrała je dorosłość, poważny związek i dzieci. Później już tylko powtarzalność zgryzot, przyjemności i obowiązków. Życie wymagało ode mnie oddania osiemdziesięciu procent czasu, by podtrzymać iluzję idealnego obywatela. Nie ma w tym nic złego – w końcu istnienie sprowadza się do rozmnażania i walki o przetrwanie, jednakże proces wędrówki w kierunku peryferii trwał.
Nocami wchodziłam do kuchni i siadałam przy stole. W chybotliwym blasku świecy popijałam wino i płakałam. Nigdy nikomu o tym nie powiedziałam; tej jednej tajemnicy nie zdradziłam nawet ukochanemu mężowi, nim… Zniknął. Rozpacz nie wypływała ze ściśle określonego źródła. Nie chodziło o niesforne dzieci, czy rozpadający się związek; łez z moich oczu nie wyciskały żadne problemy dnia codziennego. Ciężko to wyjaśnić, by nie brzmiało dziwnie, ale w tamtych momentach, otoczona przez ciszę i mrok, mogłam być naprawdę sobą. Bez sztucznego uśmiechu stanowiącego niemal obowiązek; bez pieprzenia z sąsiadką o pogodzie, czy grzecznego przytakiwania przełożonym w pracy. Nie! W tych krótkich chwilach nocnego lamentu byłam wolna. Łkałam za utraconymi przyjaciółmi i rodzinom; łkałam za dziećmi, które przyciągnęłam na świat, by cierpiały tak, jak cierpi wszystko, co żyje. Jedni wyrzucają toksynę podczas wysiłku fizycznego, czy pisania pamiętnika – ja miałam swoje chwile upuszczania szlamu otoczona śpiącymi ukochanymi, którzy nigdy nie dowiedzieli się, jak wypełniające świat cierpienie rozszarpywało wnętrze ich matki i żony.
– Jesteśmy od siebie tak oddaleni… – wyrzuciłam w mroźne powietrze wraz z kłębami pary. Otaczający mnie ludzie nie usłyszeli ani słowa, ponieważ wszystko zagłuszała płynąca od strony karuzeli świąteczna muzyka.
Nikt nikim się tak naprawdę nie interesuje; nikt z nikim tak naprawdę, szczerze, nie rozmawia. Ślizg po powierzchni: pogaduszki na trywialne tematy byle tylko rozgonić niezręczną ciszę… Z jednej strony zdaję sobie sprawę, że język jest przereklamowany, a słowami nie można przekazać zbyt wiele. Z drugiej jednak czuję żal, iż nigdy nie poznałam kogoś szczerego i otwartego do bólu. Rozmowa powinna usuwać ziemię spod nóg; zmieniać pogląd na świat! Sprawiać, że po przebudzeniu następnego ranka, po całonocnych pogaduchach, człowiek nie jest już tą samą istotą! Czy naprawdę wymagałam zbyt wiele?
3
– Dobry wieczór! Ale ma pan wybór!
Facet spojrzał nam mnie znad szkieł okularów, po czym wstał i odłożył gazetę. Wokół pasa zawiązany miał fartuch kucharski z grafiką cysterny i napisem: „Najlepsza pieczeń tylko na kempingu Los Alfaques!”. Przed mrozem chroniła go nagrzewnica ustawiona z tyłu pomieszczenia i kuchenka gazowa, na której przygotowywał ciepłe napoje dla przemarzniętych przechodniów.
– Co podać? Może mocnej kawy z dużą ilością cukru?
Rozejrzałam się po pomieszczeniu; było trochę większe od kiosku. Na każdej ze ścian wisiały półki wypełnione drobiazgami o tematyce świątecznej: mikołaje o perkatych noskach i zarumienionych policzkach, szklane kule wypełnione sztucznym śniegiem, ciągnące porcelanowe sanie renifery i aniołki o dziecięcych buziach.
– Mogę zobaczyć jedną z tych szklanych kul?
Pan wydał starszemu mężczyźnie kubek gorącej kawy, następnie podał mi to, o co prosiłam. Obracając w dłoniach okrągły przedmiot, z uśmiechem obserwowałam umieszczone wewnątrz figurki; pierwsza przedstawiała chłopca z żółtym szalikiem wokół szyi, druga zaś świętego mikołaja wręczającego dzieciakowi prezent. Tę scenę wzbogacała przechylona latarnia z plastiku i ławka. Na spodzie przedmiotu ktoś napisał: „Ręcznie malowane!”.
– Widzę, że się pani podoba.
Oparłam wzrok na mężczyźnie. Pomarszczona twarz i przyprószony siwizną wąs unoszący się nad górną wargą świadczyły, iż nie był pierwszej młodości, lecz mimo to biła od niego otwartość i pozytywne nastawienie. Może to tylko lata praktyki w roli sprzedawcy? – pomyślałam. – I jakie to ma w ogóle znaczenie?
– Lubie święta – odparłam po zdecydowanie zbyt długiej przerwie. Następnie odłożyłam przedmiot na ladę i dodałam: – Kupuję.
Facet zapakował ozdobę do zrywki i z szybkością kolibra wbił transakcję na kasę.
– Coś jeszcze? W dobrej cenie mamy zestaw pięciu łańcuchów choinkowych zdobionych różowym śniegiem.
– Dziękuję bardzo. To wystarczy.
Ruszyłam w dalszą drogę. Otoczona najpiękniejszym snem wiecznych świąt, podczas których próbujemy zgrywać lepszych, niż jesteśmy w istocie, syciłam zmysły dziecięcym śmiechem. Wyszedłszy za winkla, o mało nie wpadłam na młodego mężczyznę (miał najwyżej trzydzieści lat), ciągnącego na sankach rozradowaną dziewczynkę. Gdy szkrab podniósł wargę, zauważyłam, że brakuje mu górnego siekacza… To przelało czarę goryczy – po policzkach spłynęły łzy. Zignorowawszy na moment demoniczności świata, spostrzec można świeżość nowego życia; rozbrajającą spontaniczność, którą mijające lata wsadzą w kajdany konwenansów i poprawnie politycznych wymogów. Z wiekiem karmimy wewnętrznego tchórza, by ten pomagał studzić zapały… By przypominał, że należy przemyśleć najmniejszy ruch, ponieważ możemy wystawić się na pośmiewisko, a przecież jesteśmy wszyscy tacy cholernie poważni!
4
Wyczekałam moment, w którym zwolniło się miejsce, po czym usiadłam na ławce i otworzyłam plecak. Chciałam sprawdzić, czy wszystko spakowałam, ponieważ z tyłu głowy wciąż niosłam przeświadczenie, że czegoś – jasna cholera! – zapomniałam. Na samej górze leżał walkman ze słuchawkami. Syn kochał muzykę; często używał go podczas wyjazdów w góry. Lubię myśleć, że miłość do pieszych wędrówek odziedziczył po mnie, choć właśnie one sprowadziły na niego największe nieszczęście.
– Wędrowałam z dziadkiem; kilometrami przemierzaliśmy lasy pokryte uschłymi liśćmi. Minęły dziesiątki lat… Czy tamte miejsca jeszcze w ogóle istnieją? Gdzie znaleźć jeden trwały punkt pośród ciągłej dekompozycji?
Koniuszkiem małego palca otarłam łzę. Wzięłam głęboki oddech i zajrzałam głębiej do plecaka. Znalazłam taśmę klejącą, plastikową torbę, cztery paczki tabletek, a na samym dole prześcieradło. Brakowało tylko jednej rzeczy. Spojrzałam na zegarek. Minęła dwudziesta. Miałam jeszcze trochę czasu do zamknięcia sklepów. Zdaję sobie sprawę, że czekanie na ostatnią chwilę z zakupem czegokolwiek, nie jest najrozsądniejszym pomysłem. Nie zamierzałam się jednak przejmować. Pogoń za mrzonkami i zgryzoty zostawiam tym, którzy mają przed sobą morze pracy, morze bólu i tysiące wschodów słońca do zignorowania w zabieganiu.
5
Nastolatki z zaczerwienionymi policzkami i roziskrzonym wzrokiem śmigały w tę i z powrotem z zawrotną szybkością. Szczęśliwcy obdarzeni pięknem zewnętrznym trzymali za ręce ukochanych. Widziałam, jak na siebie patrzą. Bardzo dobrze znałam ten wzrok. Rozszerzone źrenice, serce szalejące w piersi z taką mocą, iż mało nie połamie żeber… Miłość. Tak jest. Tak właśnie. Splugawione przez popkulturę słowo na em… Zeszmacone przez biznes, by idealnie pasowało do zaślepionych, odurzonych propagandą mas.
Nie ma piękniejszego wydarzenia od pierwszego przywiązania. Kiedy w każdej sekundzie myślimy o drugiej połówce; kiedy śnimy o niej i cierpimy potwornie, gdy nie mam jej u naszego boku. Nic nie zastąpi nastoletniej naiwności i wynikającej z niej miłości. Coś tak czystego i szalonego zarazem może powstać jedynie w umyśle istoty poplątanej równie mocno, co człowiek. Z jednej strony zazdroszczę młodym; mają przed sobą wiele przygód, wyjazdów na wakacje, imprez, karier do zrobienia i miejsc do zobaczenia. Z drugiej strony tuż obok nich, niewidzialny, unosi się ból. Choroby, śmierć, wojny i rozstania niczym haki będą szarpać ich ciało, bezsenne noce zaś wypełnią im zmartwienia dotyczące dzieci i przyszłości. Niektórzy skończą pod kołami samochodu, zostaną skrzywdzeni przez przedstawiciela tego samego gatunku, czy wciągnięci pod ziemię z powodu wadliwie działającego narządu. Szczęściarze dotrwają do starości i ze łzami w oczach wychwalać będą cud życia. Długo po tym, jak zniknę z tego świata, niewielki procent obdarzonych wyostrzonym zmysłem obserwacji – świadomych każdej umykającej chwili – wrażliwców wejdzie do kuchni, zapali świecie i (z lampką wina w dłoni) zapłacze nad swym losem; losem całego świata i wszystkiego, co kiedykolwiek istniało.
6
– Przepraszam, czy mogę się dosiąść?
Drgnęłam wyrwana z zamyślenia. Podniósłszy wzrok, spostrzegłam najwyżej dziesięcioletniego chłopca w czapce z pomponem i glutem wyciekającymi z nosa. Przez chwilę miałam wrażenie, że dzieciak wylazł ze szklanej kuli, którą niedawno kupiłam, by nawrócić mnie na jedną jedyną prawdziwą religię: chwalmy Pana!
– Oczywiście młody człowieku – rzekłam, przygryzając policzek, by nie parsknąć śmiechem. – Nie krępuj się: Posadź cztery litery.
Zdaję sobie sprawę, jak dziwnie zdanie wypowiedziałam, lecz najwyraźniej dzieciakowi ono nie przeszkadzało; posadził tyłek na ławce i zaczął strzepywać śnieg z pompona czapki.
– Czekasz na kogoś, czy przyszedłeś popatrzeć, jak bawią się inne dzieci? – zapytałam po kilku minutach. Nic nie poradzę: ciekawskie ze mnie babsko.
– Tata spotkał kolegę. Rozmawiają o pracy – odparł chłopak i się skrzywił, jakby przegryzł kawał cytryny. Następnie spojrzał w lewo i wyprostował rękę. W miejscu, które wskazał, również stała ławka. Siedziało na niej dwóch facetów w średnim wieku. Obok nogi jednego z nich stał termos. Nieznajomy podnosił go od czasu do czasu i rozlewał płyn do plastikowych kubków.
Coś czuję, że twój tata nie tylko rozmawia o pracy, ale stosuje starą i dobrze sprawdzoną metodę rozgrzewającą, pomyślałam. Na głos powiedziałam:
– Na pewno niedługo skończą i wrócicie do domu. Nie jest ci zimno?
– Trochę tylko w nogi.
Zerknęłam w dół. Miał na stopach trapery, które ochroniłyby przed zimnem, gdyby łebek się ruszał. Nagle wpadł mi do głowy pewien pomysł.
– Może ciepła herbata pomoże? Tutaj niedaleko sprzedają gorące napoje. Poczekaj chwilkę, zaraz będę z powrotem.
Młody wlepiał we mnie wzrok tak długo, iż sądziłam, że zdążył zamarznąć. W końcu otworzył usta i niepewnym głosem powiedział:
– Nie powinienem niczego brać od nieznajomych.
– Oczywiście, że nie powinieneś – stwierdziłam zniecierpliwiona. – I niczego już od żadnego nie weźmiesz… Jak tylko rozgrzejesz się ciepłą herbatą.
Puściłam do niego oko i ruszyłam w stronę stoiska z napojami.
7
Jako zakochana po uszy, świeżo upieczona małżonka przypominałam kwiat; wyrosłą na nieprzyjaznej glebie nieszczęśliwego dzieciństwa roślinę, która w końcu znalazła swoje miejsce na ziemi – zaczęła rozkwitać.
Opłakawszy utraconych, nie mam już nic do zyskania, ani nic do stracenia. Porachowałam się z życiem; wyłowiłam z pamięci wszystkich ludzi, jakich spotkałam przez sześćdziesiąt lat trwania. Sporządziłam bilans… Niestety nie wygląda on zachęcająco. Spotkałam w życiu tłum skurwysynów – fakt faktem ich podłości najczęściej wynikała z głupoty, pochodzenia z małej miejscowości (kiedyś wieś nie tolerowała tych, którzy wyróżniają się w jakikolwiek sposób), czy ukrytego bólu. Miałam znajomego; przystojniaka o oczyskach koloru kości słoniowej i włosach barwy kruczych piór. Najpierw zmarła mu siostra; później rozwiedli się rodzice. Końcem końców został sam w rodzinnym domu. Zarabiał dużo pieniędzy, nie mógł znaleźć kobiety z powodu chorobliwej nieśmiałości i z roku na rok popadał w coraz większe zgorzknienie. Podczas spotkań jego jedynym tematem byli postronni. Obgadywał, oceniał i wyśmiewał. Poniżał słabszych, jakby negatywnymi emocjami tamował krwawienie wewnętrznych ran.
Widząc ludzi niepasujących do jego wizji świata, otwierał usta i zadawał kolejne ciosy. Najczęściej upokarzał tych, którzy leżeli na dnie. W takich chwilach na jego twarzy widziałam uśmiech nasyconego krwią drapieżnika – biedny człowieczek tryumfował w swojej małej główce, nie wiedząc, jak bardzo go żałowałam.
– Czasem nie mogę odgonić wrażenia, że tak naprawdę nikt nie odpowiada za to, czym jest. Nie zmienia to jednak faktu, iż zamordujemy każdego, kto nie pasuje do naszej wizji świata – wyszeptałam, idąc z parującymi kubkami w stronę ławki. – Ileż podobnych sytuacji widziałam przez całe życie? Czy dałabym radę je zliczyć?
Skromny przykład zgładzenia słownego, lecz co z cielesnym? Opluci, pokryci moczem i gównem – zmiażdżeni przez podeszwy butów i pięści? Ilu ich widziałam przez lata szkoły? Ilu w dorosłym życiu? Dwa tysiące? Pięć? Może dziesięć?? Ciężko powiedzieć, ponieważ w pewnym momencie zaczęłam uciekać… Szukać miejsca spokoju; prywatnego skrawka przestrzeni niedostępnego dla codziennych drapieżców.
Po licznych stratach mocno wyschły moje pokłady empatii dla tej rzeczywistości. Nadzieję zaś zastąpiły wrzody; pompujące czarną krew wykwity skórne przyśpieszające zagładę, której wyczekuję z otwartym ramionami.
8
Nie wiem dlaczego, lecz gdy zmierzałam w stronę ławki, przepełniała mnie pewność, że łebek zniknął. Wyobraziłam sobie nawet dwie oddalające się sylwetki: Ojca i syna wracających do mieszkania, by zawiesić ostatnie ozdoby i obejrzeć Kevina samego w domu. Tymczasem rzeczywistość, przynajmniej tym razem, zamierzała pokazać, że cholernie się mylę:
– Zapomniałam zapytać, czy słodzisz – podjęłam, wróciwszy na miejsce – więc celowałam w środek: kazałam wrzucić jedną kostkę cukru.
– Dziękuję.
Siedzieliśmy, grzaliśmy dłonie o rozgrzane kubki i obserwowaliśmy szusujących na łyżwach ludzi. Tymczasem z nieba zaczęły spływać śnieżynki; miliony białych punktów, bez jednego uderzenia wiatru, delikatnie obsiadało zgromadzonych wokół lodowiska mieszkańców. Jeden nawet wpadł mi do herbaty, gdzie natychmiast się rozpuścił. Obserwowałam przez chwilę to zjawisko i nagle naszła mnie myśl, iż niedługo przejdę przez podobny proces; stanę się wszystkim i niczym zarazem.
– I jak? Cieplej? – zapytałam, choć znałam odpowiedź na to pytanie, ponieważ młodemu zarumieniły się policzki.
– Tak. Jeszcze raz dziękuję.
– Pewnie nie możesz doczekać się gwiazdki i prezentu od mikołaja?
– Nie wiem, czy w tym roku mikołaj do mnie przyjdzie.
– Czyżbyś nie był zbyt grzeczny?
Chłopiec zapatrzył się w dal. Spod czapki wystawały mu blond włosy, którymi poruszał wiatr. Tuż za jego buzią, na drugim planie, błyskały rozmazane światła karuzeli.
– Pojechałem do mamy. Tata nie był zadowolony z tego powodu.
– Mhm. – Skinęłam głową. Obserwowałam łebka przez chwilę. Nie wiedziałam, co powiedzieć; nie chciałam go ciągnąć za język, ale wspominałam wcześniej, że ciekawska ze mnie baba. Nic ta to nie poradzę… Nie, żebym chciała. – My, dorośli, lubimy być informowani o wycieczkach naszych dzieci. Nawet gdy te chcą odwiedzić kogoś tak ważnego jak ich mama. Czy szukała cię policja?
Usłyszawszy ostatnie słowo, dzieciak drgnął i obrzucił mnie wzrokiem.
– Spokojnie – dodałam – nie jestem z jednostki specjalnej porywającej niesforne dzieciaki. Tak tylko pytam, bo mnie zaciekawiłeś.
– Tato z dziadkiem przyjechali po mnie w nocy. Domyślili się, gdzie jestem.
– Mam nadzieję, że mimo wpadki z nieoficjalnym wyjazdem, spędzasz z mamą dużo czasu. To bardzo ważne w życiu młodych chłopców.
Chłopak upił spory łyk herbaty, przy pomocy rękawiczki starł z górnej wargi gluta i odparł:
– Odkąd zamieszkaliśmy w miasteczku, widuję ją zaledwie kilka razy w roku; jeździmy do niej tylko w święta.
W którą stronę ruszyć – zastanawiałam się – kiedy człowiek stoi na nieoznakowanym skrzyżowaniu? Jakie pytanie zadać?
– Jak dorośniesz, będziesz ją częściej odwiedzał?
– Codziennie będę do niej chodził z kwiatami.
Usłyszałam kroki. Ktoś się zbliżał.
– Kacper?
Spojrzałam w stronę, z której dochodził głos. Ubrany na czarno facet o zaczerwienionej twarzy i szklącym się wzroku szedł w naszym kierunku. Przez ramię zawieszony miał plecak.
– Tak tato?
– Zbieraj się. Wracamy do ciotki.
Doczekałam się spełnienia swojej wizji; popijałam herbatę i obserwowałam dwóch nieznajomych, jak idą w swoją stronę – wracają do życia, problemów i nieporozumień.
– Mam nadzieję, że będziecie szczęśliwi, a życie was oszczędzi. – Nie wiedzieć dlaczego, poczułam się dziwnie, wypowiadając te słowa.
9
Każde miejsce wydaje się równie pięknie i równie puste. W każdym miejscu widzę śmiech i łzy; cierpienie przemieszane z ciepłotą ludzkiego ciała chwilami utwierdza w przekonaniu o nienaruszalności i stabilności świata. Zaraz jednak, pchana destrukcyjnym drążeniem wgłąb, dostrzegam w dzieciach przyszłych starców – przyszłe zwłoki. W nowo wybudowanych domach widzę opuszczone pokoje i wiatr wpadający przez wybite okna. We wsiach dostrzegam samotność tych, którzy nie potrafili z nich uciec; w miastach zaś jedynie bezosobowy tłum i pogoń za kolejnymi zmyślnym zabawkami techniki i mody. Stara, bezużyteczna i cyniczna odpływam od brzegów bytu; dość kuglarskich sztuczek homo sapiens wmawiających sobie, że warto żyć. Dość wymuszonych uśmiechów, gadania głupot, słuchania – o zgrozo! – mądrości mych braci i sióstr. Mówię dość określonej formie istnienia! Zamknięta w kruchym naczyniu z mięsa mam ochotę stać się wiatrem – bez konkluzji czy wyrachowania szybować nocą aż do samego kresu tej pieprzonej planety.
– Umieram od nadmiaru życia; spalam się z powodu niespełnienia. Niewygodnie… Od zawsze niewygodnie w trwaniu…
Przemierzając korytarze myśli, nie wiedzieć kiedy, zawędrowałam na peryferia miasteczka. Z jednej strony miałam tonące w śniegu domki jednorodzinne, z drugiej zaś drzewa wyciągające z mroku skostniałe gałęzie. Nawet tutaj można było dostrzec świąteczne ornamenty; zawieszone na latarniach światełka w kształcie aniołków, czy płatków śniegu. Wysoko nad moją głową, oświetlane blaskiem jedynego satelity ziemi, majaczyły górskie szczyty; pokryte świerkami, modrzewiami i jodłami olbrzymy zdawały się obserwować mnie w ostatniej wędrówce. Wyobraziłam sobie nawet oczy przypominające otchłanie – zwierciadła przeszywające rzeczywistość i czas, których nie zdziwi żaden kataklizm i najgorsza ludzka podłość.
Nagle między drzewami dostrzegłam światło; blade snopy zdawały się wypływać z ziemi – oświetlać jakiś punkt, którego nie mogłam dostrzec, ponieważ zasłaniały go pnie organizmów roślinnych.
– Przeciążona wyobraźnia płata mi figle? – Zastanawiałam się na głos.
Przeszłam na drugą stronę ulicy i przyśpieszyłam kroku. Zamierzałam rozwiać wątpliwości i – co tu ukrywać – zaspokoić wewnętrznego wścibinosa.
10
Pomnik przedstawiał matkę trzymającą w ramionach martwe dziecko. Wyryta w kamieniu twarz skierowana była ku niebu; malowała się na niej rozpacz. Po policzkach nieznajomej spływały łzy. Niemal słyszałam wypływający z rozchylonych ust szloch. Twojego płaczu nie usłyszał żaden Bóg – pomyślałam. – Żadna z wielu wyznawanych Wieczności nigdy nie zwróciła matce żadnego dziecka. Nikt tak naprawdę nie słucha; nie przykłada do nas uwagi, lecz serce wie lepiej. Dlatego do ostatniego oddechu… Ostatniego pieprzonego kroku będziemy próbować strzaskać nieboskłon; by dowiedzieć się, czy po drugiej stronie ktoś czeka i wynagrodzi nam krzywdy, wyrówna nierówności – nagrodzi wiecznością w ukojeniu.
Dziecko przelewało się przez dłonie kobiety, jakby nawet w ten sposób próbowało dać jej do zrozumienia, że jest za późno. „Odpuść mamo – mówiła jego spokojna twarz, którą zaburzała jedynie zmarszczka na czole. – Mieliśmy dla siebie kilka chwil; to musi wystarczyć. Nie powinniśmy oczekiwać niczego więcej od tego świata”.
– Jedynie ten, kto stracił dziecko, rozumie, jak wygląda tęsknota i pustka, której nic nigdy nie wypełni.
Mimochodem otarłam płynące z oczu łzy i zjechałam oczami na postument, do którego przytwierdzono tabliczkę. Oto, co było na niej napisane:
W tym miejscu z powodu pożaru teatru Mgieł dnia 30 grudnia 1903 roku życie straciło 205 osób – w tym 183 dzieci. Ogień zaprószyła wadliwie działająca lampa łukowa podczas muzycznej komedii na podstawie baśni Siwobrody.
Niech spoczywają w pokoju.
– Spłonęły żywcem, wołając mamusię… Po pewnych przeżyciach nawet wieczność wydaję się zbyt krótka do zagojenia ran.
Powinnam ruszyć cztery litery i iść do sklepu. Nie mogłam jednak ruszyć z miejsca. Przez następne pół godziny stałam naprzeciw pomnika, w miejscu, gdzie lata wcześniej spłonął teatr Mgieł… Spoglądałam w twarz posągu. Nawet teraz, podczas ostatniej nocy, niewidzialna siła zaprowadziła mnie do miejsca największego bólu. Oczywiście można nazwać ją przypadkiem, Bogiem, losem, czy zrzucić na działanie wewnętrznego kompasu, który wskazał miejsce napiętnowane cierpieniem. Nie ma to znaczenia. Nie ma również znaczenia czas; nie ważne, że od pożaru i śmierci tych biednych szkrabów minęło tak wiele wschodów i zachodów słońca. Dla mnie żadna tragedia nie ulega przedawnieniu. Ludzie nie powinni – zwłaszcza z powodu przewrażliwienia na pewne tematy, czy niemożności zaakceptowania faktów – wypierać się przeszłości. Ignorancja i arogancja, którą przepełnione są wszystkie świeże pokolenia sądzące, iż lepiej pokierują światem, niż ich przodkowie, to tylko przepis na kolejne katastrofy.
– Niesamowite… Że też wciąż darzę ludzkość nadzieją. Człowiek jednak rodzi się i umiera naiwny.
11
Nachyliłam się nad nieznajomym. Facet siedział na chodniku, tuż pod szybą wystawową nieczynnego sklepu meblowego. Zapytałam:
– Przepraszam, mógłby mi pan powiedzieć, gdzie znajdę najbliższy monopolowy?
Mężczyzna z brodą opadającą na pierś i perkatym nosem jak u krasnoluda, bez użycia rąk przesunął papierosa z jednej strony ust na drugą, po czym przymknął oko i odparł:
– A skąd niby, kurwa, mam wiedzieć, gdzie jest monopol? Wyglądam na alkoholika?
Nie spuściłam wzroku. Nie zareagowałam skwaszoną miną. Po prostu nachylałam się nad nim niczym wkurwiony Zeus, wciąż czekając na odpowiedź.
– Co się tak gapi? Biedaka nie widziała?
– Dam ci stówę, jak mi powiesz, gdzie mogę kupić alkohol.
Usta faceta rozchyliły się ze zdziwienia na tyle mocno, iż papieros wpadł mu w brodę, skąd popłynęła smużka dymu; wyobraziłam sobie miniaturowych Indian puszczających znaki dymne. Kolejny raz tego dnia przygryzłam policzek, by nie parsknąć śmiechem.
– Szlag jasny! – syknął przez zęby, zrywając się na równe nogi. Zaczął pląsać w tę i z powrotem, jakby próbował wytrząsnąć z gaci czerwone mrówki. – Mój ostatni kiep!
– Za stówkę kupisz sobie nową paczkę fajek i jeszcze starczy na skrzynkę piwa. Wystarczy, że powiesz, gdzie znajdę sklep.
– Po co mi skrzynka piwa? Nie jestem alkoholikiem! – Po zaciętej batalii rzekomy abstynent usunął fajkę z brody i kolejny raz obrzucił mnie czujnym spojrzeniem. – Pokaż papier, to powiem, gdzie jest najlepszy sklep z wódą w okolicy.
Pokręciłam głową i westchnęłam.
– Nie interesuje mnie najlepszy sklep z alkoholem; nie kupuję prezentu na osiemnastkę. – Wyciągnęłam z kieszeni zwitek banknotów (nie miałam portfela) i pokazałam mężczyźnie ten z podobizną Władysława Jagiełły. – Mów, albo zaraz znajdę kogoś, kto zdradzi mi tę tajemnicę za darmo.
Co dziwne, facet wciąż zwlekał, jakbym próbowała wykupić od niego mapę prowadzącą do skarbu. Już miałam odwrócić się i popytać przechodniów bliżej centrum, gdy uparty brodacz w końcu otworzył usta i zaczął sypać informacjami.
– Nie można było tak od razu?
– Za dwieście złotych bym się pośpieszył – odparł i wrócił na swoje miejsce pod witryną sklepu. Nim ruszyłam w dalszą drogę, obrzuciłam wzrokiem jego ubranie; miał na sobie wyświechtaną (rozpiętą) kurtkę, której – założę się o kolejną stówkę – zamek był zepsuty. Na nogach podarte dżinsy i dziurawe trampki. Był wredny – oczywiście. Domyślałam się również, że wyda pieniądze na używki, zamiast kupić cieplejsze ubranie. Niestety nie mogłam tak po prostu odejść i zapomnieć.
– Masz. Może kupisz sobie cieplejsze ubranie.
Popatrzył na dodatkowe dwie stówki, jakby były psim gównem. Kolejny raz nie ruszyłam się z miejsca. Wychowałam trójkę dzieci; dobrze wiem, co znaczy słowo krnąbrny; fochy, czy gierki słowne nie robią na mnie wrażenia. Czasem najlepszym wyjściem jest po prostu czekać… Nie dolewając oliwy do ognia.
– A to, niby, za co? – bąknął, chwytając banknot w dwa palce, lecz wciąż go nie zabierając. – Jesteś jedną z tych dewot, co pomaga na święta, bo ją sumienie gryzie, a przez resztę roku zachowuje się jak Goebbels?
– Przez resztę roku jestem tylko Göringiem – odparłam i wyszczerzyłam zęby. Obserwowałam przy tym jego twarz. Odniosłam wrażenie, że powędrowały mu w górę kąciki ust. Czyżbym wywołała uśmiech na twarzy takiego buca? Lekki, cholernie leciutki uśmieszek? Chcę i będę w to wierzyć, ponieważ nawet ktoś tak wykolejony jak ja piastuje niektóre naiwności.
12
Wyciągnęłam język – poczułam wilgoć w powietrzu. Mgła lekka niczym rozrzedzone wodą mleko spłynęła z gór wprost na ulice miasteczka. Przechodziłam akurat koło największego budynku, jaki zdążyłam zaobserwować w tej mieścinie. Z pokrytych białym tynkiem ścian wyzierały okna; machnięte brązową farbą prostokąty pełne elektrycznego światła i przesuwających się sylwetek. Nad drzwiami, oświetlony dziwnymi kryształami, dostrzegłam napis: Hotel Stary Miech. Na twarz wypłynął mi uśmiech. Wyobraziłam sobie piękne kobiety i przystojnych mężczyzn. Ludzie, których nigdy nie poznam, siedzieli przy kominku, racząc się winem równowartości nowego samochodu. Płomienie pełgały na powierzchni ich oczu – tańczyły na zdobiącej szyję i palce biżuterii… Największe przywileje i rozkosz nudzą tak szybko, iż nawet najbogatszy człowiek popada w marazm, o ile nie znajdzie dodatkowego (wyższego!) celu w swoim życiu. Cierpienie za to, mimo iż wypływa czasem z nieokreślonego źródła, nie powszednieje nigdy. Gdy żyletki raz zaczną drążyć mięso ciała, nie przestaną dopóty, dopóki nie ustanie bicie serca.
– Czyżbym znalazła kolejną negatywną rzecz w zgoła pozytywnej sytuacji? – zapytałam szeptem samej siebie, opierając dłonie na ogrodzeniu hotelu. – Może powinnam wejść do środka i…
Nie dokończyłam, ponieważ w oknie na drugim piętrze, w smudze światła, dostrzegam zakonnicę. Na jej widok przeszedł mnie dreszcz. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Nic nie mam do kościoła i jego członków. Podejrzewam, iż nie chodziło o fakt przynależenia kobiety do zakonu, lecz jej wzrok. W ciągu całego życia spotkałam kilku bardzo złych ludzi; raz nawet rozmawiałam z mordercą. Żaden z nich jednak nie miał tak zimnego, niemal nieludzkiego spojrzenia, co nieznajoma w habicie.
Trwałyśmy tak, wgapione w siebie, przez dobrą minutę. W końcu zwichrowana wyobraźnia nie wytrzymała – twarz siostruni na ułamek sekundy zamieniła się w oblicze pająka. W okrągłych ślepiach wielkości reflektorów samochodu dostrzegłam swoją twarz; przymknięte oczy, otwarte usta pełne wymiocin, kręcone włosy rdzawego koloru i blade policzki.
– Zimna… Martwa… – wyrzuciłam ze szlochem, zalewając się łzami. – Tyle przepłakanych nocy i miażdżących kręgosłup zmartwień… Dlaczego nawet ostatnie godziny muszą być tak ciężkie?
Przetarłszy oczy, zerknęłam w stronę okna; chciałam upewnić się, że zakonnica wciąż tam stoi, a pajęczak był jedynie halucynacją. Niestety światło zgasło – wraz z nim zniknęła nieznajoma w habicie. Może to i lepiej? Po co zadawać sobie więcej cierpienia i wymyślać horrory, skoro groza zwykłej, szarej rzeczywistości bije na głowę nawet najmroczniejsze wytwory ludzkiego umysłu?
13
Dotarłam do monopolowego dwadzieścia po dziewiątej wieczorem. Jeszcze nim dostrzegłam zielonkawy blask zawieszonej nad drzwiami reklamy Lecha, usłyszałam:
Skrzypi wóz wielki mróz
Wielki mróz na ziemi
Trzej królowie jadą
Złoto mirrę kładą
Hej kolęda, kolęda
A komuż takiemu, dzieciątku małemu…
Stanąwszy pod wejściem, spostrzegłam grupę ludzi. Było ich zbyt wielu, by zliczyć, lecz zgaduję, iż w ten mroźny wieczór pod sklepem zebrało się około trzydziestu osób. Niektórzy siedzieli na ławkach rozstawionych między martwym żywopłotem, pociągając od czasu do czasu z butelki; inni, bardziej podchmieleni, debatowali głośno, jaką kolędę zaśpiewać w następnej kolejności.
Przemykałam między ludźmi niczym wspomnienie z dzieciństwa – niewyraźna, niemalże zapomniana kupiłam dwa kartony soku pomarańczowego i dwie flaszki brandy. Byłam więcej niż pewna, że dla osoby w moim wieku, która bardzo rzadko sięgała po etanol, taka dawka spełni swoje zadanie.
– Niech się pani z nami napije! – zagadnął jeden z mężczyzn. Facet koło czterdziestki z czarnymi, kręconymi włosami i pokaźnym brzuszkiem.
– Dziękuję za propozycję, ale wnuki w domu czekają. Poza tym… Po co panom taka stara baba do towarzystwa? Czyżby młodych dziewczyn na świecie zabrakło?
– Nie zabrakło, nie zabrakło, ale kobiecego towarzystwa nigdy dość! – odparł Loczek, jak ochrzciłam go w myślach.
– Dyskryminacji z powodu wieku mówimy precz! – Dorzucił ktoś z tłumu, po czym wszyscy ryknęli śmiechem.
– Roztropnie z waszej strony; w końcu kiedyś też zamienicie się w stare, zrzędliwe baby – rzekłam, wywołując kolejną falę śmiechu. – Niemniej muszę wracać do domu. Na zdrowie panowie i wesołych świat!
Usłyszałam podziękowania i życzenia w kilkunastu różnych wersjach, następnie zaś ruszyłam w swoją stronę, znikając we mgle.
14
Jedna wartościowa przyjaźń? Może choć jedna wartościowa rozmowa z rodzaju tych, po których człowiek nie jest już taki sam? Hm? Nie? To też nie? Not even close – jak powiedzieliby amerykanie? W takim razie, co stało się ze wszystkimi wyrzuconymi słowami? Kto spakował, skatalogował i zarchiwizował feerię międzyludzkich perypetii? Jak brać na poważnie nawet najbliższe relacje, gdy przez dziesiątki lat obserwowałam korowód osób wpadających i znikających z mojego życia? Szczere do bólu rozmowy z przyjaciółką? Wyznania do białego rana przy tęgim piciu? Klepanie po plecach, wspieranie w tragicznych sytuacjach, by po latach spotkać się na ulicy i może nawet nie przywitać… „Udam, że jej nie widzę. Tak będzie lepiej. I tak nie mamy o czym rozmawiać”. Jakże to do jasnej cholery? Jak można przegadać całą noc – zbliżyć się do siebie, a później zbudować mur obojętności, niechęci, czy nawet nienawiści i szukać następnej bratniej duszy?
– Pieprzona groteska…
Głaszcząc swoje ukochane zwierze, Malwinę, gdy kotka zadzierała głowę, z wdzięcznością spoglądając mi w oczy, czasem zastanawiałam się, ile żyjątek umiera właśnie w tej chwili? W tym mgnieniu? I ile jest warte owo mgnienie, skoro kula ziemska istnieje od miliardów lat, kosmos zaś – punktu widzenia ludzkości – niemal od wieczności? Ile tworów natury odchodzi w męczarniach w ciągu jednej sekundy, jednej godziny, czy jednego dnia? Normalna osoba krzyknęłaby: depresja koleżanko! Biegnij po leki, by szerzyć zęby i nie myśleć o tym, jak ułomna jest rzeczywistość! Wierzący wychwalają miłosiernego Boga, który stworzył ten cyrk grozy; niewierzący, błądząc paluchami w poszukiwaniu koła ratunkowego, przekonują, że wszystko ma dobre strony… Ostatecznie zatryumfuje dobro! Tak jest! Za tysiąc lat zbudujemy utopię i będziemy żyć w wiecznej szczęśliwości! No… To znaczy nie my, ponieważ urodziliśmy się zbyt wcześnie i czeka nas bolesna, i makabryczna śmierć, ale nasi dalecy przodkowie na pewno!
– Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, twierdzą tchórze tego świata – rzekłam, zaciskając zęby z wściekłości. – Jak napisał Erich Maria Remarque: „Jedna śmierć to tragedia, milion to statystyka”.
Get over it! – jak powiedziałby tłusty wielbiciel hamburgerów zza oceanu…
– Prawda, że nie pozostaje nic innego? – zapytałam, odkręcając flaszkę brandy. Stałam właśnie na moście, pod którym płynął zamarznięty obecnie strumyk. Nagle trzaskające na mrozie gałęzie zagłuszył gwizd startującego fajerwerku. Zaraz po nim nastąpił wybuch. Zerknęłam w stronę centrum, gdzie ledwo widoczna majaczyła iluminacja wieży kościoła pod wezwaniem świętych apostołów Piotra i Pawła. Pośród sypiącego z coraz większą intensywnością śniegu rozbłysło tysiące iskier koloru letniego nieba, Nie wiem dlaczego, lecz właśnie w tamtej chwili z całą mocą dotarło do mnie, że to koniec. Wsadziłam pod ziemię… Pożegnałam tych, których miałam pożegnać. Wypłakałam tyle łez, iż starczyłoby na kilka żywotów. Walczyłam o zdrowy związek z mężem. Biegałam po urzędach, szarpiąc się z bzdurną biurokracją. Biegałam po lekarzach, gdy ktoś z rodziny zachorował. Robiłam wszystko, co powinien robić przykładny obywatel. Nie potrafiłam za to odwrócić wzroku od najgorszych aspektów istnienia – przejść do porządku dziennego z tym, co reprezentuje człowiek i świat w ogóle. Może faktycznie trzeba było iść po leki i szerzyć zęby do siedemdziesiątki, czy może nawet osiemdziesiątki, zamiast pić etanol zmieszaną z sokiem pośród gór?
– Tyrać, płodzić, kupować nowe zabawki i przeprowadzać gastroskopię, by przypadkiem nie zaskoczyła nas nicość – wyszeptałam, wlewając do gardła spory łyk brandy. Tymczasem błękitne światło zapadło się coraz głębiej we mnie; penetrowało obszary, które od dawna pozostawały w uśpieniu. Wyobraziłam sobie podziemne jezioro i uderzające o jego falę iskry. – Powstają kolejne kręgi; machina zaś nabiera prędkości…
15
Parłam przed siebie, póki alkohol nie rozszedł się po kończynach i nie zrobiło mi się ciepło. Odpowiednio rozgrzana, czy – jak powiedziałby przyjaciel z dzieciństwa pijaczyna – naoliwiona postanowiłam znaleźć miejsce, w którym mogłabym usiąść. Tak kroki zaprowadziłby mnie do jedynego parku. Wiedziałam o jego istnieniu (tak jak znałam nazwę kościoła), ponieważ dawno temu odwiedziłam miasteczko. Było to w innych czasach. Można powiedzieć, że znacznie szczęśliwszych, choć o wiele prostszych. Ulic nie wypełniały najnowsze modele samochodów; kamienice nie miały krzykliwych kolorów – zwykle straszyły obdartymi fasadami i framugami obłażącymi z farby. Jednak bez materialnego przepychu, czy półek sklepowych uginających się od artykułów również można było znaleźć szczęście. Wynikało ono z bliskości ukochanej osoby i nie przynależności; drobne w portfelu, ciuchy w plecaku i słońce oświetlające horyzont, do którego człowiek pędził pchany mieszaniną ciekawości i naiwności.
– Okruchy szczęścia równie krótkie, co błysk flesza aparatu; tym było moje życie. Dobre życie. Stabilne życie, którego nigdy, za żadne pieniądze, nie chciałabym powtórzyć.
Bezlistne gałęzie drzew unosiły się pośród mgły; pokrywała je szadź i kolejne warstwy świeżego puchu bombardującego bezszelestnie tę część świata. Nagle podmuch wiatru przyniósł śmiech i zapach smażonego mięsa. Zmarszczyłam brwi i rozejrzałam się dookoła.
– Co jest do cholery? Odbijam mi?
Kolejny łyk brandy i spłukanie gardła sokiem pomarańczowym. Opróżniłam już ponad połowę flaszki. Byłam nieźle wstawiona. Pewnie dlatego tak oddziałały na mnie fajerwerki i pewnie z tego powodu myśli nawarstwiają się – przepychają i depczą, jakby same posiadały świadomość i pragnęły zostać sformułowane, nim czas dobiegnie końca.
– Uważaj!
Krzyk dziewczynki. Dostałam od niego gęsiej skórki. Wstałam, przeszłam z dziesięć metrów do miejsca, w którym rozwidlała się ścieżka i kolejny raz powiodłam wzrokiem dookoła. W pierwszej chwili nic nie dostrzegłam. Mgła, mrok i śnieg drastycznie ograniczały pole widzenia. Wtem kątem oka zarejestrowałam buchający w niebo kłąb iskier.
– Mam was! – syknęłam, nie wiedząc do końca, o czym w ogóle mówię. Następnie ruszyłam w tamtym kierunku.
Poślizgnęłam się na zamarzniętej kałuży – o mało nie wywinęłam orła. Trzeźwa pewnie tonęłabym w zdenerwowaniu; w końcu zmierzałam w stronę nieznajomych i o mało nie rozbiłam sobie łba. Jednakże alkohol, mimo rujnowania człowieka fizycznie i psychicznie, w odpowiednich dawkach pomagał; zamieniał największego neurotyka w pewnego swych poglądów mówcę.
Ustało drżenie rąk. Serce było niczym bębny wojny: statyczne i mocne. Na chwile odsunęłam rozmyślania na temat przeżytych lat. Niech poczekają bolesne wspomnienia i pełne śmiechu wakacje nad polskim morzem; wrócę do was… Obiecuję, że przynajmniej raz zawładniecie mym umysłem, nim wyautuję się z rzeczywistości – nim wystrzelę swoją czarną duszę (duszę pokrytą cierpieniem jak płuca palacza oblepione są nikotyną) z ciała. Bądźcie cierpliwi moi mili, ponieważ obecnie mam misję do wykonania. Idę… Nie, co ja mówię: Pędzę zbawić świat i zostać super bohaterem!
16
Zmierzając w stronę szerokiego pnia kasztanowca, widziałam wypadające zza niego chybotliwe światło. Otaczała mnie monotonia małego, górskiego miasteczka. Jedynymi dźwiękami był zgrzyt butów zagłębiających się w śnieg, szum pędzącej arteriami krwi i coraz głębszy oddech rozgrzanego ciała.
– Powinnam zmierzać w stronę cmentarza, nie tułać się nocą po parku – wyszeptałam, muskając korę opuszkami palców. – Są rzeczy dużo gorsze od śmierci; wystarczy na swej drodze spotkać nieodpowiedniego człowieka.
Czym dłużej zwlekałam, tym strach mocniej nadwątlał spokój wywołany alkoholem; dziesiątki pokrytych jadem macek wypełzało z umiejscowionego w żołądku gniazda, porażając każdy nerw. W końcu, z braku lepszego pomysłu, wstrzymałam oddech i wychyliłam głowę zza pnia. Z jednej jego strony ogniska siedziała dziewczynka – miała najwyżej dwanaście lat; z drugiej zaś staruszek o szarych oczach, dużym nosie i czapce ledwo trzymającej się na czubku łysej głowy.
– Kasjano? Ty też to słyszałaś?
– Jakby kroki, ale teraz ucichły. Może to jelonek?
Nieznajomy uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Dzikie zwierzę, nawet bardzo głodne, nie zbliżyłoby się do ogniska, przy którym siedzi człowiek.
– Pewnie masz racje, dziadku. Może pójdę się rozejrzeć?
Nie było sensu udawać nindży; wyszłam zza pnia i ruszyłam w stronę płomieni.
17
– Dobry wieczór. Czy mogę się ogrzać przy ognisku?
– Witamy i zapraszamy – rzekł mężczyzna, przywołując na twarz uśmiech. Jego wzrok wciąż skierowany był w płomienie.
– Dziękuję. Siedziałam na ławce nieopodal i usłyszałam krzyk. Przyszłam więc sprawdzić, czy komuś nie dzieje się krzywda.
– Odważnie z pani strony. Nie spodziewaliśmy się kogokolwiek tu spotkać.
Sięgnęłam po najgrubszą z gałęzi i usadowiłam na niej cztery litery. Następnie wyciągnęłam z plecaka flaszkę i sok. W innych okolicznościach nie piłabym przy nieznajomych, obecnie jednak było mi wszystko jedno.
– To nie odwaga. – Postukałam palcem we flaszkę, jak przed laty zrobił to Bukowski, zapytany przez reportera, skąd bierze inspirację. – Alkohol nie tylko rozgrzewa, ale potrafi też zamienić nawet takiego tchórza jak ja w bohatera!
Dziewczyna zakryła dłonią usta i zachichotała.
Ach młodość! – pomyślałam. – Jaka jesteś wspaniała i popieprzona jednocześnie!
– Może napiję się pan ze mną? Brandy z sokiem pomarańczowym? Niestety nie mam kubeczka.
Facet, wciąż spoglądając w płomienie, po omacku wymacał śnieg wokół pieńka, na którym siedział. Schwyciwszy w palce metalowy kubek, wyciągnął go w moim kierunku. Dopiero wtedy, głupia, zrozumiałam, że jest niewidomy.
18
– Skoro rozgrzewa mi pani dziadka alkoholem, może odwdzięczę się smażoną kiełbaską?
Rozchyliłam usta, by zaprzeczyć. Dziewczyna była jednak szybsza. Musiała też coś wyczytać z mojej twarzy, ponieważ dodała:
– To żaden problem. Mamy jedzenia pod dostatkiem.
– Bardzo dziękuję, młoda damo. Chętnie zjem coś ciepłego.
Siedzieliśmy w milczeniu. W pewnym momencie niebo kolejny raz rozświetliła petarda. Błękitne światło wyłoniło otoczenie z mroku, kreśląc na śniegu cienie w kształcie krzaków i gałęzi. Wspomnienia nie stały już w kolejce, lecz – podobnie do myśli – bez ładu pięły się w stronę powierzchni. Letnie burze i smak jagodowych rożków. Zabawy w chowanego, w berka i dziada pilnującego sadu. Wycieczki rowerowe, jazda autostopem nad jezioro, dnie spędzone na wędrówce po lasach i psocenie zapracowanym sąsiadom. Bez jednej negatywnej myśli w głowie. Dzieciak niczym bobslej pędził po z góry wyznaczonym torze. Idealnie pasował do rzeczywistości – rzeczywistości idealnie pasowała do niego. Tymczasem punkty bólu bezwiednie wczepiały się w skórę na podobieństwo pasożytów, by ogołocić życie z tajemnicy i czaru; by zamienić egzystencję w niemożliwy do wygrania (bezsensownie niedorzeczny!) wyścig.
– Piękna noc na śmierć, nieprawdaż?
Słowa starego wyrwały mnie z zamyślenia i poraziły jak błyskawica. Gdyby nie spłycający reakcję alkohol, jego wnuczka na pewno wyczytałaby coś z mojej twarzy.
– Dlaczego akurat to przyszło panu do głowy?
– Jaki tam ze mnie pan. Nazywam się Tobiasz Grotowski.
– Dziadek lubi rozmawiać na mroczne tematy – stwierdziła Kasjana, nacinając scyzorykiem piętko kiełbasy. O kolano miała oparty kij z zaostrzonym końcem. – Chyba nie powinnam się dziwić, bo pracował czterdzieści cztery lata jako grabarz.
– Podziwiam, lecz zarazem nie rozumiem, jak można wykonywać pracę lekarza czy grabarza; obaj patrzą na najgorsze aspekty bycia człowiekiem: ból i śmierć – powiedziałam. Alkohol równa się wylewność, pomyślałam, lekko się uśmiechając.
– Praca przy zmarłych spadła na mnie przypadkiem. Rodzice kuzyna prowadzili zakład pogrzebowy. Chciałem sobie dorobić, więc się u nich zatrudniłem. Końcem końców przepisali na mnie interes, bo wiedzieli, że każdy inny członek rodziny zaraz go sprzeda. Tak spędziłem lata życia… Szykowałem do ostatniej podróży tych, którzy nie mieli już marzeń ani zmartwień. – Dziadek wychylił resztę alkoholu i machnął kubkiem, by wytrząsnąć z niego resztki płynu. Wyszczerzyłam ząbki na ten widok, ponieważ identycznie robił mój ojciec, gdy w letnie wieczory popijał z kolegami na podwórzu. – Poza tym wnuczka trochę przesadza. Zestarzałem się i straciłem wzrok, więc mam chyba prawo myśleć o końcu ostatecznym, który – nie ma, co ukrywać – jest bliżej niż dalej.
– Gdybym przez lata patrzyła na wpychane do trumien zwłoki, na pewno bym oszalała.
– Człowiek przywyka do wszystkiego, niestety. Poczęstuje mnie pani jeszcze odrobiną brandy?
– Mam dla pana dobrą wiadomość: w plecaku przyniosłam dodatkową flaszkę, więc – zerknęłam wnuczkę, czy nie będzie miała surowej miny – możemy wypić jeszcze niejedną kolejkę.
– Tylko z umiarem dziadku. Pamiętaj, że za trzy godziny mamy pociąg.
– Swego czasu nie takie ilości się piło i bez problemu wracało do domu!
Kasjana słuchała, lekko kiwając głową. Usta wykrzywiał jej sarkastyczny uśmieszek młodej osoby, która wszystko wie lepiej.
– Kiedyś to było kiedyś. Teraz jesteś już stary…
– Ale jeszcze nie martwy, młoda damo! – Uniósł się mężczyzna, zaciskając dłoń w pięść. – Potrafię znieść odrobinę alkoholu!
– Nie powiedziałam tego. Przepraszam, jeżeli tak to odebrałeś. – Dziewczyna wydawała się naprawdę skruszona, co w ogóle mi nie pasowało do typowej nastolatki. – Nim… Wyjechaliśmy, obiecałam mamie, że będę się tobą opiekować. Zamierzam dotrzymać słowa.
19
Chwila za chwilą płynęły leniwie niczym opasłe od śniegu obłoki. Siedzieliśmy przy ognisku, sączyliśmy alkohol i rozmawialiśmy na ogólne tematy, nie pytając o nic osobistego. Do tej pory dowiedziałam się jedynie, iż Kasjana z Tobiaszem przyjechali do miasteczka ostatnim pociągiem i niedługo wyjeżdżają. Skąd, dokąd i po co? Niestety nie mogę wysnuć żadnego przypuszczenia na ten temat. Nie specjalnie mi to jednak przeszkadza, ponieważ byli sympatyczni, prześmiesznie się przekomarzali i sprawiali wrażenie mocno do siebie przywiązanych.
– Mogę wiedzieć, dlaczego zdecydowaliście rozpalić ognisko na peryferiach miasta, zamiast przesiedzieć czas do pociągu w jakiejś kafejce? – zapytałam, obracając w dłoniach szklaną kulę, którą wyciągnęłam, by pokazać ją Kasjanie. – Jeżeli nie chcecie odpowiadać, w pełni to rozumiem.
– Ależ tam. – Machnął ręką staruszek. W drugiej dłoni trzymał owiniętą kromką chleba kiełbasę; odrobina musztardy ściekła mu na dłoń. – Żadna to tajemnica. Jesteśmy wędrowcami z dalekich stron, którzy spotkali się przy ognisku, więc powinnyśmy trochę o sobie wiedzieć.
Zerknęłam w stronę nastolatki. Po jej zaciętej minie wnioskowałam, że nie była co do tego przekonana.
– Moja żona pochodziła z tego miasteczka. Poznaliśmy się w tym parku; dokładnie po tym kasztanem. – Grotowski wolną ręką bezbłędnie wskazał miejsce, w którym stał organizm roślinny. – Teraz gdy już wszyscy…
– Dziadku! – Wybuchnęła Kasjana, lecz szybko spuściła z tonu. – Nie idź w tamtym kierunku, proszę.
– Dobrze, kochanie. Wybacz.
Dziewczyna wstała, obeszła ognisko i przytuliła staruszka. Spostrzegłam łzy na jego policzkach, więc skupiłam wzrok na płomieniach.
– No więc – podjął, gdy dziewczyna na powrót usiadła – po latach wróciłem do miejsca związanego z najszczęśliwszą chwilą mojego życia. Kochałem żonę. Kasjana przypomina ją z charakteru; również studzi zapał, pozwalając zrobić krok w tył i spojrzeć na sprawę chłodnym okiem.
– Miałeś wielkie szczęście, że spotkałeś tak cudowną istotę – stwierdziłam łamiącym się głosem. Mimo lat stary pierdziel naprawdę kochał małżonkę; mówił o niej w taki sposób, że ledwo powstrzymywałam łzy. – W młodości sądziłam, że większość żyjących razem ludzi jest szczęśliwa. Prawda, jak to zwykle bywa w rzeczywistości, okazała się o wiele bardziej smutna.
– Mhm. – Kiwał głową starzec, przełykając kolejny kęs kiełbasy. – Bardzo lubię straszne filmy i powieści grozy…
– Dnie spędzane z trupami panu nie wystarczyły!?
– Oczywiście! Po latach trup przestaję być trupem; staję się tylko kolejnym obowiązkiem do wykonania. Tymczasem historie zawierające grozę, naprawdę potrafiły mną wstrząsnąć; wyciągały człowieka z monotonii! Niestety jakieś dwanaście lat temu, gdy – Tobiasz zawiesił głos, jakby szukał sposobu, by ominąć wydarzenia, o których Kasjana nie chciałaby słuchać – otrzymałem kilka bardzo mocnych ciosów prosto w pysk od losu. Wtedy też doszedłem do tego samego wniosku, co ty: Nic nie jest bardziej przerażające do codzienności.
– Codzienność: horror obleczony powłoką monotonii.
Ślepe oczy koloru spranego błękitu osadzone w pomarszczonej twarzy przesunęły się z wolna, spoczywając prosto na mnie.
– Ty też uległaś pęknięciu, prawda? Dlatego tu jesteś?
Świat zatańczył mi przed oczami. Usłyszałam wybuchający fajerwerk, choć – jestem pewna – tym razem żaden nie rozświetlił nieba. Nie wiedziałam, gdzie uciec… Gdzie się schować przed ludźmi, którzy czytają we mnie, jakby była otwartą księgą? Nie mogę mówić o zapisanym wewnątrz bólu. Nie potrafiłabym nawet wtedy, gdybym bardzo chciała.
– Ta pani chyba też ma wydarzenia, o których wolałaby nie rozmawiać – stwierdziła Kasjana, popijając wodę z butelki. Kosmyk włosów opadł jej na twarz, przez co wyglądała naprawdę słodko.
– Skoro już zjadłeś, może zrobię nam po jeszcze jednym drinku? – zapytałam, po czym wzięłam głęboki wdech, by odegnać melancholię.
– Bardzo chętnie się napiję!
– Tylko niech będzie to już naprawdę ostatni drink. Dobrze, dziadku?
– Tak jest, kochanie – odparł Grotowski, salutując. – I tak niedługo powinniśmy się zbierać.
– Korzystając z okazji, nie mogę nie zapytać… Czy przez te wszystkie lata pracy w zakładzie pogrzebowym przydarzyło się panu coś… – Tu na chwilę zawiesiłam głos. Szukałam odpowiedniego słowa, ponieważ nie chciałam wyjść na nawiedzoną. – …niezwykłego?
Niewidome oczy patrzyły na mnie i przeze mnie zarazem. Kąciki ust starego nawet nie drgnęły; najwyraźniej pytanie nie wzbudziło w nim wesołości.
– Zależy, co rozumiesz przez „coś niezwykłego”.
– Cóż…
Tobiasz podniósł dłoń na znak, bym poczekała. Następnie podjął:
– Jeżeli chodzi o zmartwychwstanie, zombie, czy gadających truposzów, którzy przekazują żywym ważne informacje na temat ich przyszłości, niestety nie. Żadnych duchów, wampirów, czy spacerujących umarlaków. Zamiast tego miałem sporo niezwykłych przypadków zwłok doprowadzonych do takiego stanu, iż po ich zobaczeniu, odchodzili mi pracownicy; na przykład mężczyzna rozerwany przez swojego szympansa. Zwierzaczkowi najwyraźniej znudził się opiekun; może też wziął go za intruza na swoim terytorium… W każdym razie pupilek oderwał swemu właścicielowi ręce, dolną szczękę i lewą nogę. Dodatkowo wyłupił mu oczy i odgryzło nos. Tego widoku nigdy nie zapomnę. Był też inny biedak, któremu wiedźmowata małżonka odcięła fiuta, gdy ten…
– Dziadku! – Kasjana wtrąciła się kolejny raz; na twarzy igrał jej uśmieszek. Nie wytrzymałam i również zaświeciłam ząbkami.
– No co? Mówię, jak było! Poza tym nie mam historii o chodzących zmarłych, więc opowiadam o czymś równie popieprzonym!
– Może znajdź inną historię?
– Był facet w stroju klauna nadjedzony przez lwa, kobieta, która, jadąc na motorze, uderzyła w autobus i oderwało jej głowę… Niemowlęta po śmierci łóżeczkowej, nastolatki przypominające układankę po samobójczym skoku z wiaduktu… Dla mnie te wszystkie przypadki sprowadzają się tylko do jednej, najistotniejszej chwili: Po skończonych przygotowaniach, stałem nad tymi biednymi ludźmi, ściskałem ich dłoń i modliłem się. Nie rozmawiałem z żadnym z bogów, lecz okazywałem zwykłe zainteresowanie – serce tym przedwcześnie odchodzącym w nicość. Gładząc ich po głowie, zastanawiałem się często, jakie mieli chwile wypełnione śmiechem? Ile nocy nie przespali, ponieważ umysł rozpierała im miłość do drugiego człowieka… Widzicie, świat to syf i nie ma tu nic nadprzyrodzonego, czy fantastycznego. Mimo to można (co więcej trzeba!) poświęcić chwilę drugiej istocie, jaka by nie była, ponieważ nawet największy wykolejeniec walczył z całych sił, by w końcu przegrać. Wszyscy przegramy. W pewnym sensie przegraliśmy w chwili narodzin… Jedziemy na tym samym wózku, więc przydałoby się więcej, znacznie więcej empatii i uwagi.
– Dziękuję – powiedziałam, ocierając zły. – Cudowny z pana człowiek.
– Pieprzę jak kaznodzieja, ale pewne rzeczy człowieka palą do tego stopnia, iż muszą znaleźć ujście. Tylko tyle.
20
Pakując się, usłyszeliśmy:
I z darami do Betlejem wszyscy pobieżeli
I z darami do Betlejem wszyscy pobieżeli
Chojka chojka zieleni się trowka zieleni się trowka
Siedzą sobie pastuszkowie jedzą kaszę z gorka
Siedzą sobie pastuszkowie jedzą kaszę z gorka…
Pijane głosy wznosił się, opadały i przeplatały. Byli to najbardziej niezgrani kolędnicy, jakich w życiu słyszałam. Zerknąwszy w stronę Kasjany i Tobiasza, zauważałam, że chichrają się niczym uczniaki po usłyszeniu wulgarnego żartu.
– Zdawałem sobie sprawę, że alkohol to silny narkotyk, ale żeby powodował głuchotę? Jezusie najdroższy jak oni fałszują! – stwierdził staruszek.
– Mam ochotę zatkać sobie uszy śniegiem! – Dodała jego wnuczka.
Popatrzyliśmy po sobie i ryknęliśmy śmiechem. Czułam niczym nieskrępowaną radość, lecz nie trwała ona zbyt długo; podczas zamykania plecaka, dostrzegłam pudełko z białego plastiku. Na jego widok dreszcz przebiegł mi po plecach, w głowie zaś błysło jedno słowo: TABLETKI! Namacalny dowód nadchodzącego końca – pomyślałam. – Ileż miałam szczęścia, że trafiłam na tak wspaniałych ludzi do rozmowy? Do ostatniej rozmowy w moim pokracznym życiu? Najwyraźniej nawet skazaniec zasługuje na łyżeczkę cukru dodaną do kubka wypełnionego trucizną…
Dziękuję przypadkowi, że was spotkałam. Równie dobrze mogłam siedzieć na ławce, w samotności zatruwając organizm alkoholem; mogłam błądzić w gąszczu czarnych myśli, dokładając sobie niepotrzebnego cierpień.
Co prawda podsumowywałam już swoje dni spędzone na tej planecie, lecz muszę przyznać to jeszcze raz: Miałam dobre życie. Ciężką, lecz wypełnioną ukochanymi egzystencję. Nie cierpiałam z powodu głodu, wojny, czy napaści. Nie chorowałam śmiertelnie – nikt mnie nie zgwałcił i nie zamordował. Po prostu od młodego wieku osłupienie wywoływała u mnie bezbarwność i czczość mijających dni. Pewnie dlatego nigdy nie potrafiłam naprawdę przynależeć; nie uosabiałam się z żadną partią, czy ruchem politycznym; nie miałam wiary (choć jej nie negowałam), ani ustalonej wizji świata… Z jakiegoś powodu, może chodziło o wrodzoną podejrzliwość, każde rozentuzjazmowane działania odbierałam jako szachrajstwo. Rękami i nogami odpychałam od siebie kolejne konstrukcje myślowe tworzone przez cwanych erudytów wepchanych na mównicę przez jeszcze cwańszych mistrzów marionetek.
Końcem końców z lekkim sercem mogę powiedzieć, że miałam sporo szczęścia.
Wycierpiałam tyle, iż spokojnie starczyłoby na kilka istnień, lecz w historii świata istniały jednostki, których każda chwila była piekłem. Przeraża myśl, iż właśnie w tej chwili na oddziale położniczym leży nieskalane jeszcze społeczeństwem życie. Na jego czole zaś pełga niewidzialna pieczęć – to ciebie los, przypadek, Bóg, diabeł, czy mistrz symulacji wybrał, byś nawet za najmniejszą chwilę szczęścia płacił największym bólem. Nie znajdziesz ukojenia pośród dni i nocy. Póki będziesz stawiał kroki i snuł marzenia, póty rzeczywistość będzie je miażdżyć i pluć ci prosto w twarz. Następne zaś, gdy już osiągniesz dno absolutne i zostaniesz ochrzczony nieudacznikiem, ludzie – jakby instynktownie czując sączącą się z ran krew – zaczną szarpać i kąsać twą psychikę. Bliźni zadbają, byś sczezł gdzieś na peryferiach czasu wciśnięty w najdalszy kąt rzeczywistości. Później będą stać skruszeni nad twoim trupem, kiwając głowami. „Zawsze wiedziałem, że był dziwakiem – powiedzą. – Żałosny mięczak dostał to, na co zasłużył”.
– Ciekawe, czy za sto lat ludzie wciąż będą siedzieć przy ognisku, jeść kiełbaski i rozmawiać na różne tematy? – Słowa Kasjany kolejny raz wyszarpnęły mnie z własnej głowy.
– Trzeba życzyć przyszłym pokoleniom powodzenia… Może wyciągną wnioski z błędów swych poprzedników.
– Poczekaj, coś dla ciebie mam – rzekłam, gdy dotarliśmy do latarni. Ściągnęłam plecak, po czym wyciągnęłam z niego rękawiczki i szklaną kulę zakupioną kilka godzin temu. Z jej środka wciąż spoglądał na mnie chłopiec w żółtym szaliku trzymający za rękę świętego mikołaja. – Proszę, weź to na pamiątkę po pewnej starej babie. Niech ci przypomina o naszym spotkaniu.
Sądziłam, że nastolatka wzruszy ramionami, zdawkowo podziękuje i odejdzie w swoją stronę. Zapomniałam chyba jak rozemocjonowane i szczere w wyrażaniu uczuć potrafią być dziewczyny w wieku Kasjany. Wnuczka Tobiasza rzuciła mi się na szyję i przytuliła bardzo mocno, raz za razem dziękując za podarunek.
– Panu również dziękuję. Za rozmowę, gościnę i małe pijaństwo.
– A więc znowu mówimy sobie na pan? – podjął Grotowski z uśmiechem. – Tak zupełnie poważnie: Kasztan w tym parku będzie mi się teraz kojarzył nie z jedną, lecz z dwoma wspaniałymi kobietami. Gdziekolwiek pani zmierza, mam nadzieję, że droga nie będzie wyboista, a na mecie ktoś panią gorąco przywita.
Wymieniliśmy z Kasjaną łzy i kolejne uściski. Odwróciłam się, z zamiarem odejścia, gdy dziewczyna wyciągnęła coś ze swojej walizki i położyła mi na dłoni; małe drzewko bożonarodzeniowe ozdobione złotymi bombkami i czerwoną wstążką. Na jego widok coś wewnątrz trzasnęło z taką siłą, iż o mało nie zemdlałam. Echem w moim wnętrzu odezwała się agonia. Dość tego – szepnęła podświadomość. – Czas nagli, kochanie. Nie zwlekaj dłużej, bo nigdy się na to nie zdobędziesz.
– Kochane z ciebie dziecko. Zabiorę ze sobą to piękne drzewko na koniec świata.
Pobeczałyśmy jeszcze trochę, spojrzałyśmy sobie w oczy i – tym razem ostatecznie – ruszyliśmy; każde w swoją stronę.
Zostały mi ostatnie kilometry do przejścia.
21
Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek widziała równie wielkie płatki śniegu spadające z nieba w równie nienachalny sposób. Białe znaczki pocztowe o nieregularnych kształtach wędrowały w stronę ziemi, jakby znudzone nie tylko samym lotem, ale też swym przeznaczeniem w ogóle. Rozstawszy się z Kasjaną i Tobiaszem, poczułam miażdżącą kręgosłup samotność. Szarpiąca kościec pustka i monotonia otoczenia sprawiły, iż wyciągnęłam rękę, skupiając uwagę na lądującym na niej śniegu. Ostatnie ruchy mięśni, ścięgien i stawów. Wyliczone oddechy, mrugnięcia i przełknięcia śliny. Zjedzona kiełbasa nigdy już nie opuści mego żołądka… Nie zobaczę już wschodu słońca – nie poznam tego, co do zaoferowania ma kolejny dzień!
Panika niemal rozsadzała klatkę piersiową. Przygryzłam wnętrze ust, by stłumić krzyk. Następnie przystanęłam przy najbliższej ławce, otworzyłam plecak i wyciągnęłam z niego leki. Wysypawszy na rękę garść tabletek, wrzuciłam je do gardła i zapiłam brandy.
– Czy naprawdę sądziłam, że to będzie łatwe? – zapytałam samą siebie tylko po, by rozgonić ciszę. – Dlaczego wcześniej nie zaczęłam łykać tabletek? Kretynka!
Mijałam ludzi, lecz było ich niewielu. Robiło się późno – w miasteczku nie zamontowano koksowników, nie rozpalano też ognisk, by amatorzy siedzenia pod chmurką mieli gdzie ogrzać cztery litery. Widziałam takie zabiegi tylko w jednym mieście w Polsce i zrobiły one na mnie niesamowite wrażenie. Jedynie tam społeczności nie spędzały wszystkich wieczorów przed komputerem, czy telewizorem. Mieszkańcy miasta Perun wylegali na ulice – spotykali się ze sobą, czasem nawet do rana popijając i gawędząc przy płomieniach. Ponoć to tradycja podtrzymywana od tysiąca lat, nie jestem jednak, co to tego przekonana. W każdym razie nigdy nie zapomnę języków ognia odbitych w wodach jeziora i powietrza ciężkiego od zapachu palonego drewna.
22
Jakieś czterdzieści minut później dotarłam do jedynej nekropolii w miasteczku. Szarpnąwszy za bramkę, odkryłam, że jest zamknięta. Prochy przejmowały coraz większą kontrolę nad moim ciałem – należało zagęszczać ruchy. Podeszłam do murka i przerzuciłam przezeń plecak. Następnie wgramoliłam się na kamienne ustrojstwo i przeskoczyłam na drugą stronę. Pech chciał, że akurat w tym miejscu wyrzucano stare znicze; niektóre pękły mi pod stopami. W pierwszej chwili pomyślałam, iż mogą przeciąć podeszwę i utknąć w stopie. Szybko jednak przypomniałam sobie, po co przyszłam na cmentarz i zachichotałam jak wcześniej Kasjana.
– Trzeba dokooptować do pieca, bo zgaśnie! – wyszeptałam, szczerząc ząbki. Następnie łyknęłam kolejną porcję prochów i alkoholu.
Przystanęłam tuż przy drzwiach do kaplicy. Z minutę stałam bez ruchu, nasłuchując, czy o tej diabelskiej porze nie przyniosło kogoś na cmentarz. Wyobraziłam sobie nawet grupę podchmielonych małolatów siedzących na ławce obok jednego z grobów, popijając Amarenę.
– Błagam, nie… Nie mogę się teraz wycofać. T… Tylko nie to.
Księżyc wyszedł zza chmur. Śnieg zalśnił miriadami diamentów. Nagrobki ciągnęły się jak okiem sięgnąć. Z pamięci wyskoczyła mi scena z filmu Nic śmiesznego, kiedy to główny bohater (Adaś Miauczyński) pokazuje reżyserowi wybrany przez siebie plener do zdjęć.
– „Kiedy wjechali na wzniosłość drogi, oczom ich ukazał się las… Krzyży!”.
Nie mogłam nad sobą zapanować – zarżałam jak kobyła. Wybuch radości nie trwał zbyt długo, lecz wystarczył bym zrozumiała, iż prochy dotarły do najdalszych zakątków mojego umysłu.
– Tylko spokojnie. Tylko. Spokojnie.
Jak z większością czynności w życiu – najciężej było zacząć. Wzięłam głęboki wdech, spojrzałam na gwiazdy migające prze z lukę w chmurach, po czym ruszyłam przed siebie. Rozgniatałam zamarznięte kałuże, mróz kąsał czubek nosa, a żołądek trawił szatańską mieszankę tabletek i alkoholu. Nagle w nozdrzach poczułam zapach soli; usłyszałam też szum fal, skrzek mew i dziecięcy śmiech. Cudowne dwa tygodnie spędzone nad polskim morzem – pomyślałam. – Najlepsze wakacje w moim życiu, do których wracałam w bezsenne noce, czy podczas najtragiczniejszych wydarzeń. Przeszłość nie skrywa tylko bólu i niespełnienia; oczywiście – bez względu na to, w co chcą wierzyć bałwochwalcy pozytywnego myślenia – one przeważają… Jednakże, pośród pustyni pełnej nic niewartych drobin piasku, ukryte głęboko tkwią perły; stop-klatki z uśmiechniętymi buziami dzieci, które nie poznały jeszcze goryczy dorastania i mężem w sile wieku. Nie wiedzieliśmy, co przyniesie przyszłość. Nikt tego nie wie; dlatego pędzi z jęzorem na wierzchu, jakby miał żyć wiecznie. Człowiek zwykle przegląda na oczy, gdy jest już za późno. Przyzwyczajony do niedomagań ciała i paskudnych faktów związanych z istnieniem, jest zbyt słaby i zniechęcony, by wyjść na mównicę i wydać wrzask, który wyrwałby młodych z otępienia; który pomógłby im zrozumieć – oszczędzając łez.
– Ileż można się zadręczać… Tak bardzo chcę zasnąć…
Kolejna wędrówka w stronę Kasjany i Tobiasza. Niemal ich widziałam, jak siedzą na peronie – czekają na pociąg; może nawet już w nim siedzą… Czy zostanę na dłużej w ich pamięci? Staruszek sprawiał wrażenie przenikliwego człowieka, więc może podejrzewał, że rozmawia z kimś, kto niedługo opuści ten świat? Rzucanie klątw i życzenie powodzenia to oczywiście bzdury, lecz w razie gdyby były prawdziwe: wysyłam potężną dawkę pozytywnej energii w stronę wnuczki i jej dziadka. Niech mają dla siebie jak najwięcej czasu; niech rozwiążą się problemy, o których nie chcieli (lub nie mogli) rozmawiać i – last but not least – niech siła wypływająca z mojego umęczonego ciała ochroni ich przed największym bólem.
– Zasnę na zawsze – stwierdziłam. Ciało natychmiast pokryła mi gęsia skórka. – Odejdę z tego świata tak, jak odchodzi każdy człowiek: Samotnie. Jednak dzięki wam, kochani, przypomniałam sobie, co znaczy prawdziwa rozmowa z drugim człowiekiem.
23
Zeszłam w dół wzniesienia, gdzie w odstępach około dziesięciu metrów rosły płaczące wierzby. Pozbawione liści gałęzie zwisały niemal do samej ziemi, przypominając mi włosy ukochanej córki, gdy wychodziła z kąpieli. Między nimi z ziemi wystawały nagrobki tych najmniejszych z ludzi, którzy odeszli do nicości, nim w ogóle zdążyli zrozumieć, że istnieją. Rzeczywistość uosabia chaos…
– Jesteśmy zaledwie eksperymentem kogoś znudzonego wiecznością – stwierdziłam bełkotliwie, rozkładając prześcieradło. Z krawędzi szczęki zwisały kolejne łzy. – Nie wybrałam swojego widzenia świata; nie odpowiadam za swą wrażliwość i w ogóle nie jest mi przykro…
Przez chwilę przyglądałam się leżącemu na śniegu prześcieradłu, na które – przetykane gałązkami brzozy– padało światło księżyca. Przyklękłam na materiale, zamknęłam oczy i wlałam do żołądka ostatnią porcję brandy. Ledwo powstrzymałam wymioty, po czym wsypałam do ust pozostałą ilość leków, zapijając je sokiem.
– Śpieszyć się… – wyszeptałam.
Do dwóch kopert włożyłam karteczkę z identyczną wiadomością dla policji. Niech wiedzą, że sama to sobie zrobiłam. Przy odrobinie szczęścia uniknę też autopsji; nie chcę, by moje biedne ciało zostało pokrojone na kawałki bez żadnego powodu. Prócz kilku zdań wyjaśnienia, zostawiłam wszystkie posiadane przez siebie pieniądze – w teorii mają być one przeznaczone na kremację, jednakże jak będzie w praktyce? Nigdy się nie dowiem.
Czując coraz większą senność, wyciągnęłam słuchawki i walkmana. Chwilę zajęło, nim włożyłam kasetę i porządnie usadowiłam ustrojstwo na głowie. Z głośników popłynął Święty Graal Monty Pytona. Wiatr zgarnął z drzew odrobinę śniegu, ciskając mi ją prosto w twarz.
– To cudowne – wyszeptałam, szczerząc zęby. Tak przynajmniej mi się wydawało, ponieważ wszystko tańczyło i wirowało. Słyszałam śmiech dzieci i męża. Szliśmy po plaży podczas zachodu słońca. Czy wtedy podejrzewałam, jak skończę? Gdyby miała zgadywać, powiedziałabym, iż tamta osoba w ogóle nie spodziewała się dożyć tak podeszłego wieku; tamta wersja mnie nie zdawała sobie sprawy z wielu rzeczy… W najśmielszych snach nie przypuszczała, ile czeka ją strat.
24
Ostatkiem sił, wciąż słuchając Monty Pytona, założyłam na głowę foliową torbę. Następnie owinęłam ją taśmą w okolicach szyi, by odciąć dopływ powietrza. Tego momentu bałam się najbardziej… To znaczy, było tak, gdy wcześniej o tym myślałam, ponieważ teraz istniał jedynie szum fal wpadających jedna za drugą na plażę. Słońce niemal już zaszło, lecz wciąż czułam jego ciepło na skórze. Przed oczami tańczyły mi twarze Kasjany i Tobiasza. Widziałam, jak mkną przez mrok w pociągu, a dziewczyna ściska w dłoniach szklaną kulę wypełnioną śniegiem. Chciałabym coś do niej powiedzieć. Wyrzucić z siebie słowo-pieczęć, które przemknęłoby dzielącą nas odległość – na zawsze zostało z nastolatką, by nigdy nie poczuła samotności, z jaką ja walczyłam przez ostatnie lata.
Nagle w oddali spostrzegłam dwoje ludzi. Chłopiec, któremu na rozgrzanie kupiłam herbatę, szedł w moim kierunku. Trzymał się za ręce z kobietą
(Pojechałem do mamy. Tata nie był zadowolony z tego powodu).
o włosach koloru wiśniowego drzewa i niezdrowo bladej skórze, jakby była…
Martwa! – chciałam powiedzieć, lecz tylko pomyślałam. Chłopiec, zamiast pójść do szkoły, pojechał na cmentarz do ukochanej mamy. Tam po zmroku odnalazł go ojciec… Dlatego też był ubrany na czarno…
(Codziennie będę do niej chodził z kwiatami).
Zaabsorbowana własną męką, nie dostrzegłam rozpaczy kogoś, kto tak bardzo potrzebował pocieszenia…
Otworzyłam usta, by krzyknąć, lecz wypłynęło z nich wyłącznie rzężenie. Zniekształconą materiałem torby obserwowałam choinkę ze złotymi bombkami i czerwoną wstążką. Padały na nią płatki śniegu przemieszane ze światłem księżyca. Drzewko jako jedyne towarzyszyło mi w drodze do krainy nigdy-nigdy… Ciężko uwierzyć, że wszystko to nie ma początku, końca i sensu, ale tak właśnie jest. Byłam zaledwie kolejnym zagubionym dzieckiem; wielu jeszcze przyjdzie takich jak ja… Niech mają ich w opiece bogowie i… Niech spoczywają w pokoju.
***